Wyszukiwarka:
Artykuły > Streszczenia >

Wesele

Wesele

 

• Wyspiański Stanisław •

• 1901 •

 

20 listopada 1900 roku, Kraków, godzina wpół do dziewiątej rano, kościół Mariacki. Z podkrakowskich Bronowic wjeżdża na Rynek

kawalkada wozów i koni. Sukmany, kierezyje, nabijane ćwiekami pasy, czerwone rogatywki z pawimi piórami, barwne chusty. To

orszak krakowskiego poety Lucjana Rydla i bronowickiej chłopki Jadwigi Mikołajczykówny. Pan młody, również w chłopskim

stroju, przed ołtarzem stanie jednak we fraku. Z pobliskiej kamienicy wychodzi blady, wycieńczony chorobą malarz i poeta

Stanisław Wyspiański, przyjaciel pana młodego.Pozostaje jednak na uboczu - tak jak na weselu, które niebawem zacznie się w

Bronowicach, zapełniając gośćmi aż trzy domy: szwagra panny młodej - malarza Włodzimierza Tetmajera, rodzinny dom

Mikołajczyków oraz karczmę Singera.

 

 

Im realistyczniej, tym dramatyczniej

 

 

Pora była późnojesienna - raz że listopad, dwa że od ostatniego zrywu narodowego minęło trzydzieści lat z okładem. O swoich

współczesnych pisał Wyspiański: "Mieszczaństwo krakowskie - to jest taka głupia rzecz, że wstyd mówić (...). Caluteńką duszę

zjadł 1863 r. Oni poza tym nic nie wiedzą, niczym się nie interesują. Poza swoimi ideałami widzą tylko materialny byt (...). I

dlatego młodość tych ludzi jest mi świętą, ale dzisiaj ich nienawidzę i czuję dla nich wstręt". Jesienna aura otaczała też

krakowskich konserwatystów, rządzących Galicją od lat trzydziestu. Galicją - to za mało powiedziane: za premierostwa Badeniego

trzęśli całą monarchią austro-węgierską. Ale konflikt niemiecko-czeski, w który się nieopatrznie wdali, uświadomił im, że łaska

cesarska na pstrym koniu jeździ. W powietrzu krakowskim roku 1900 unosiła się więc jesienna gorycz kolejnych przegranych - od

klęski powstania styczniowego po upadek konserwatystów, zwanych od ich duchowego patrona "stańczykami". Ale była to gorycz

łagodna, raczej obezwładniająca niż targająca trzewiami. Bo jednak: polski językiem urzędowym, bo Sukiennice zawalone

narodowymi dewocjonaliami, bo wolność słowa i zgromadzeń. Wawel przestał już być koszarami austriackimi, a Matejkę raczył

odwiedzić w jego pracowni sam Najjaśniejszy Pan.

 

W tym melancholijnym krajobrazie pojawiają się osoby, których rozszyfrowanie nie nastręcza żadnych trudności: oprócz państwa

młodych mamy Gospodarza - Włodzimierza Tetmajera, Poetę - Kazimierza Przerwę Tetmajera, Dziennikarza - redaktora

krakowskiego "Czasu", organu konserwatystów, Rudolfa Starzewskiego, Radczynię - Antoninę Domańską, późniejszą autorkę

Historii żółtej ciżemki. Inne postacie też są autentyczne. Wyspiański chciał nawet, by jego bohaterowie występowali pod

prawdziwymi nazwiskami - i przygotował stosowny plakat . Co prawda pomysł ten mu wyperswadowano, ale koncepcja autorska

pozostała jasna: o dramatyzmie w Weselu przesądza realizm.

 

 

Chata rozśpiewana

 

 

Tadeusz Boy Żeleński wspomina w swojej Plotce o Weselu, że pośród roztańczonego tłumu stał Wyspiański oparty o framugę

drzwi, łowiąc strzępy rozmów i sytuacji. Najpierw, jak to na początku wesela, zdawkowe dialogi, lekka konwersacja: "Bawię panią

galanterią, przez pół drwiąco, przez pół serio" - wyznaje Poeta. Dziennikarz znosi dociekliwość Czepca, przedstawiciela bogatych

chłopów, od niedawna politycznych sojuszników konserwatystów.

 

Wysłuchuje nawet upomnień w rodzaju: "A, jak myślę, ze panowie duza by juz mogli mieć, ino oni nie chcom chcieć!" Pan Młody

szaleje z miłości i radości. Unosi się w modnych chłopomańskich zachwytach:

 

   "Od miesiąca chodzę boso,

 

   od razu się czuję zdrowo.

 

   Chadzam boso, z gołą głową:

 

   pod spód więcej nic nie wdziewam,

 

   od razu się lepiej miewam".

 

Żyd, zaproszony na wesele karczmarz Singer, widzi to nieco inaczej:

 

   "No, pan się narodowo bałamuci,

 

   panu wolno - a to ładny krój (...)"

 

Wójt Czepiec dodaje rzeczowo:

 

   "Weź pan sobie żonę z prosta:

 

   duza scęścia, małe kosta".

 

Co prawda i Pan Młody nie jest zwolennikiem obcałowywania się "miastowych" panien z chłopskimi drużbami. I przypomni mu się,

że jego dziadka zbuntowani chłopi w 1846 "piłą rżnęli". Ale mimo wszystko w tym dniu przygarnąłby do serca cały świat, łącznie z

Żydem. Ten trzeźwo zauważa: "my jesteśmy tacy przyjaciele, co się nie lubią", ale przecież aprobuje sympatię swej córki Rachel

( "panny modern, co zna cały Przybyszewski") nie tylko do polskich chłopów, ale i "panów". Z niezobowiązującej, flirtem i

egzaltacją podszytej rozmowy Poety i Rachel zrodzi się dramat, który obyczajowy obrazek przemieni w narodowe misterium

niemocy.

 

 

Chochoł

 

 

W sadzie koło weselnego domu stoi otulony słomianym chochołem krzak róży. Przyciąga on uwagę spragnionej poetyczności

Rachel, która sama czuje się jak krzak róży, ochroniony przed mrozem życia chochołem poezji. Owa poezja objawi się innym

weselnikom w romantycznym kształcie: jako suma narodowych mitów, kompleksów, pragnień. Symbol chochoła zdaje się być

przejrzysty: róża, która czeka, by "odkwitnąć" to polskość, niepodległość. Chochoł, co ją ochrania, ale i spętuje, nadając wygląd

pokracznej pałuby, to poezja ("Poezjo - tyś to jest spokojną sjestą, chcesz mnie uśpić, znieczulić, zniewolić" - mówi Dziennikarz).

Poezja, ale i tradycja, ta rzesza widm krępujących myśl i wolę. Ale czy można tu mówić o przeciwstawieniu owej uśpionej "róży"

polskości jej "chochołowi"? Czym bowiem jest ów chochoł, jeśli nie nieodłącznym aspektem samej róży? Czy jakaś czysta,

wyabstrahowana od chochoła mitów i tradycji, polskość w ogóle istnieje? Sam Chochoł wyznaje swą dwoistość:

 

   "Ubrałem się, w com ta miał,

 

   sam twój tatuś na mnie wdział,

 

   bo się bał, bo się bał,

 

   jak jesienny wicher dął,

 

   zaś bym zwiądł, róży krzak,

 

   a tak, tak, a tak, tak (...)"

 

Poeta namawia Pana Młodego, by ten zaprosił na wesele chochoła. Zaczyna się jego władanie: gościom pokazują się Osoby

Dramatu: prześladujące ich i pociągające widma przeszłości, ich indywidualne "chochoły".

 

 

Widma

 

 

Dziennikarzowi zjawia się jego duchowy patron, królewski błazen Stańczyk, na którego powoływali się krakowscy konserwatyści.

Ale dialog między mistrzem i uczniem daleki jest od harmonii. Stańczyk jest konsekwentnie sceptyczny. Na gwałtowne tyrady

Dziennikarza replikuje z kpiną: "ale znać z Acana mowy, że jest - tak - przeciętnie zdrowy; jutro humor się naprawi". Dziennikarz

czuje do siebie niesmak: "usypiam duszę mą biedną i usypiam brata mego". Zdaje sobie sprawę z dramatycznej w istocie

sytuacji, w jakiej znalazło się polskie społeczeństwo, z bezwładu pokrywanego patriotycznymi i ludowymi malowankami, z

kryzysu wreszcie, w jakim znalazła się jego macierzysta formacja polityczna, która pod "Stańczykowskimi" hasłami rozsądku,

pragmatyzmu i trzymania się status quo ante ("Świętości nie szargać!") tak wiele zyskała - i przegrała.

 

   "Nieszczęścia wołam !!! (...)

 

   Może by to Nieszczęście nareszcie

 

   dobyło nam z piersi krzyku,

 

   krzyku, co by był nasz,

 

   z tego pokolenia."

 

Słychać tu już zapowiedź zmian w konserwatywym kursie, zmian, które czternaście lat później doprowadzą konserwatystów do

poparcia powstańczego czynu Józefa Piłsudskiego. Ale porywy Dziennikarza wywołują gniew i złośliwą odpowiedź Stańczyka,

który wręcza mu kaduceusz, laskę błazeńską, by nią mącił, skoro już tak pragnie, "narodową kadź".

 

Poecie zwiduje się bohater jego dramatu, Rycerz. Bo ten subtelny, kpiący, nieco cyniczny Poeta jest wielbicielem Mocy, uśpionej

mocy dawnych bohaterów, wzywających do wielkich czynów. Ale gdy ów Rycerz podnosi przyłbicę, widać pod nią tylko śmierć i

noc.

 

Panu Młodemu zjawia się targowiczanin i zdrajca Hetman Branicki. Dziadowi - umazany krwią Upiór Jakuba Szeli, przywódcy

inspirowanej przez Austriaków "rabacji" 1846, wielkiej rzezi szlachty.

 

Wszystkie te widma - te wyrzuty sumienia i składniki narodowej tradycji - pociągają i odpychają jednocześnie, są wciąż aktualne,

ale i anachroniczne. Nie da się o nich zapomnieć, ale na przyszłość niewiele z nich wynika. Powiada Stańczyk:

 

   "A cóż tobie niepokoje

 

   tych, co w grobach leżą ?

 

   Myślisz - że się trupy odświeżą

 

   strojem i nową odzieżą?"

 

Oczywiście wśród narodowych widm musi się pojawić jeszcze jedno: widmo zmartwychwstania przez mękę, widmo z pism

romantycznego wieszcza. U Gospodarza zjawia się

 

 

Wernyhora

 

 

Ten ukraiński lirnik ze Snu srebrnego Salomei Słowackiego, świadek gwałtownego buntu ruskiego chłopstwa przeciw szlachcie,

buntu, który schyłek Rzeczpospolitej oświecił łuną pożarów i krwawą poświatą, jest zwiastunem zmartwychwstania Polski.

Przybywa do domu weselnego, gdzie jak nigdy dotąd chłopi zbratali się z panami. Sprawdziły się przepowiednie Krasińskiego:

"Jeden tylko, jeden cud: Z szlachtą polską polski lud". Przybywa do domu Gospodarza, którego obrazy - pełne racławickich

kosynierów - zdają się symbolizować nową Polskę, Gospodarza, który w swym chłopskim sąsiedzie widzi "wiele z Piasta".

 

Tak. Ów oczekiwany, wymodlony przez pokolenia moment zrywu nadszedł. Gospodarz ma wysłać wici, zwołać chłopstwo, rano

czekać na powtórne zjawienie się Wernyhory - z Archaniołem. Fantasmagoria? Ależ Wernyhorę widzą też parobcy, a koń lirnika

gubi złotą podkowę. Więc to nie złudzenie, nie widmo. Od tego momentu wydarzenia, choć fantastyczne, wciąż weryfikowane są

przez sceptycznych świadków. Chłopów wezwać ma Jasiek, któremu Gospodarz przekazuje dar lirnika - złoty róg. Jego dźwięk

ma dodać ducha powstańcom. Spełniwszy polecenie Wernyhory, Gospodarz zapada w sen, przypomniawszy sobie o Sprawie

dopiero gdy dociekliwy Czepiec już rwie się do bitwy. Na polu gromadzą się uzbrojeni w kosy chłopi. Słychać tętent: czy to już

Wernyhora? Zasłuchani, zapatrzeni w dziwne znaki na niebie, wszyscy klękają, martwieją. Tętent coraz głośniejszy - ale to

Jasiek, który ma dźwiękiem złotego rogu tchnąć ducha w oczekujący tłum. Ale rogu nie ma... zgubił go, gdy się pochylał po

czapkę z pawim piórem.

 

Do akcji wkracza znów Chochoł. Każe Jaśkowi powyjmować broń z dłoni znieruchomiałych chłopów i panów, ustawić ich w krąg.

Teraz zaczyna grać - "melodyjny dźwięk z polskiej gleby bólem i rozkoszą wykołysany". Zaczyna się "drugi czar": taniec w

uśpieniu, "poważny, spokojny, pogodny, półcichy". Jasiek nawołuje jeszcze: "Chyćcie broni, chyćcie koni" - ale nie słyszą tego

tanecznicy. A Chochoł wypomina Jaśkowi:

 

   "Miałeś, chamie, złoty róg,

 

   miałeś, chamie, czapkę z piór (...)

 

   ostał ci się ino sznur".

 

Tylekroć w przeszłości zawodzili panowie.Teraz, gdy do życia publicznego wkracza nowa warstwa - efekt jest ten sam. Narodowe

zmartwychwstanie zaprzepaszczone, bo ważniejsza okazała się "czapka z piór".

 

Zwróćmy uwagę na tę Chocholą muzykę: "melodyjny dźwięk z polskiej gleby bólem i rozkoszą wykołysany". Czyżby to sama

polskość była nieuchronnie chochola?

 

 

Rezygnacja czy nadzieja?

 

 

Cztery lata po premierze Wesela do Wyspiańskiego zgłosił się, z polecenia Józefa Piłsudskiego, Stefan Żeromski. Chodziło o

podpisanie odezwy wzywającej do składania ofiar na broń dla przyszłej armii, kolejnego powstania. Wyspiański wysłuchawszy

gościa podniósł na niego oczy "zimne, zawzięte, niemal nienawistne". W milczeniu zaczął coś pisać. Okazało się, że dymisję z

Akademii Sztuk Pięknych, gdzie był profesorem: "Nie mogę przecie podpisywać odezwy wzywającej do składek na broń, więc do

powstania, i zostać nadal urzędnikiem uczelni, która jest pod zarządem austriackiego ministerium oświaty".

 

Trudno o dobitniejszy komentarz do Wesela: polski chochoł jest potężny, ale nie jest niezwyciężony.