Wyszukiwarka:
Artykuły > Streszczenia >

Sklepy cynamonowe – Bruno Schulz

Sierpień

I

Ojciec bohatera (a zarazem narratora), Jakub (w niektórych scenach utożsamiany z biblijnym Jakubem), wyjeżdżał co roku w lipcu "do wód". Tę część wakacji spędzał bohater wspólnie z matką i swym starszym bratem oraz służącą Adelą. Zajmowali oni duże, "ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku". W sobotnie popołudnia matka zabierała ich na spacer. Najczęściej przechodzili przez opustoszały i zalany słońcem, zakurzony rynek, mijali aptekę mieszczącą się "na rogu ulicy Stryjskiej", a następnie wędrowali w stronę przedmieścia, które swoimi domkami pogrążonymi w zieleni ogródków bardziej przypominało wioskę niż miasto.

II

Bohater obserwuje skąpany w promieniach sierpniowego słońca, zachwaszczony ogród i parkan, za którym znajdowało się śmietnisko zarosłe dziko bodiakiem. Tam swoją siedzibę miała Tłuja - nazywana tak przez mieszkańców "skretyniała dziewczyna". Siedziała na starym pomalowanym na zielono łóżku i - otoczona rojem much - to drzemała, to znów mówiła coś do siebie półgłosem. Od czasu do czasu ciszę przerywały jej dzikie okrzyki. Jej matka, "mała, żółta jak szafran kobieta", najmowała się u gospodyń "do szorowania podłóg".

III

W jednym z domków na przedmieściu mieszkała ciotka bohatera - Agata - kobieta "wielka i bujna, o mięsie okrągłym i białym, cętkowanym rudą rdzą piegów". Jej mężem byt wuj Marek - mężczyzna zdominowany całkiem przez energiczną małżonkę, "mały, zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci". Córka Agaty - Łucja, była dorastającą dziewczyną "z głową nazbyt rozkwitłą i dojrzałą na dziecięcym i pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym". Podczas wizyt w tym domu młody bohater znudzony ciągłymi narzekaniami ciotki marzył, aby zajął się nim najstarszy z kuzynów - Emil: "mistrz sztuk karcianych" rozsiewający wokół siebie "dziwny zapach dalekich krajów". Był to mężczyzna o twarzy "zwiędłej i zmęczonej", która "zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się pustą ścianą z białą siecią żyłek, w których, jak linie na zatartej mapie, plątały się gasnące wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego życia". Marzenia chłopca spełniały się - kuzyn Emil wychodził do drugiego pokoju wołając malca, któremu pokazywał następnie "wizerunki nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach".

 

Nawiedzenie

I

Tego roku zima nadeszła wcześnie. Ojciec coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Niekiedy musiał spędzać w łóżku całe dnie. Mimo choroby nie zaniedbał ciągłej kontroli sklepu poprzez sprawdzanie ksiąg handlowych, które przynoszono mu do pokoju. Często kłócił się z matką, łając ją za niedbalstwo w prowadzeniu rachunków. Jego choroba miała raczej podłoże psychiczne niż fizyczne. Ojciec zamykał się coraz bardziej w sobie i często wielkim wysiłkiem tłumił wzbierającą w nim agresję. Pewnej nocy bohater słyszał, jak jego rodzic wykrzykuje coś do domniemanego rozmówcy. "Rozmawiał z Bogiem" i walczył z Nim na wzór biblijnego Jakuba.

II

Z początku ojciec wiele czasu spędzał na gwałtownych dyskusjach i sporach z samym sobą. Później uspokoił się i pozornie powrócił do cichej pracy przy księgach. Okazywało się jednak, że wyklejał księgę rachunkową "kolorowymi odbijankami". Potem zaczął ginąć na całe dni w ciemnych zakamarkach przestronnego mieszkania. Domownicy szybko przyzwyczaili się do jego dziwactw i nie przeszkadzali mu, on zaś żył w coraz bardziej oderwanym od rzeczywistości, własnym świecie.

 

Ptaki

Była pełnia zimy. Ojciec nie wychodził już w ogóle z domu. Zajmował się paleniem w piecach i kontemplacją pełgających w paleniskach płomieni. Później jednak odnalazł swą nową pasję - zwierzęta. Zaczął od sprowadzania z zagranicy zapłodnionych jaj ptasich, które podsuwał kurom do wysiadywania. Następnie odbierał pisklęta i opiekował się nimi. Wkrótce jednak wynikła konieczność przeniesienia ojca z jego uciążliwą dla pozostałych domowników menażerią do dwóch pokojów na poddaszu. Przez kilka tygodni znikał tam na długie godziny, przebywając ciągle z ulubieńcami. Pewnego razu jednak młoda służąca Adela, jedyna osoba, której słuchał, weszła do jego królestwa i przerażona smrodem oraz wielkimi ilościami ptasiego kału pokrywającego podłogę i sprzęty wypędziła miotłą przez okno rozwrzeszczane towarzystwo. Był to dla ojca cios, ale mężczyzna upodabniający się coraz bardziej do jednego ze swych ulubieńców - ogromnego, chudego kondora, przesiadującego wiele godzin bez ruchu - nie sprzeciwił się woli służącej.

 

Manekiny

Po pamiętnej przygodzie z ptakami ojciec na długo zamknął się w sobie i zniknął z oczu domowników, przesiadując samotnie w jednym z pokojów. Wychodził z rzadka i tylko pod nieobecność Adeli. Do domu zawitała szara i przepełniona nudą pustka. Hałas ptasiego bractwa i ruch, który wprowadzało ono do pomieszczeń, był jedną z nielicznych rozrywek przerywających monotonię małomiasteczkowego życia. Wszyscy domownicy - oprócz Adeli - zanurzyli się głęboko w tę leniwą i ciężką atmosferę. Pewnego razu ojciec, w czasie swej wyprawy przez mieszkanie, natknął się w jednym z pokojów na Poldę i Paulinę - młode "dziewczyny do szycia", które rozkładały się każdego popołudnia ze swymi przyborami i przystępowały do niezmordowanej pracy. Ojciec popatrzył na nie jak na dziwne zjawisko wymagające naukowego zbadania i od tej pory zaczął z nimi przesiadywać, zabawiając je swoimi wywodami i rozpraszając wiejącą zewsząd nudę. Dziewczęta szybko dostały się pod silny wpływ jego "przedziwnej osobowości".

 

Traktat o manekinach

Albo wtóra Księga Rodzaju

Ojciec przedstawiał szyjącym dziewczętom swą dość zawiłą i ocierającą się o herezję wizję świata. Twierdził, że pierwszy stworzyciel, Demiurgos, "nie posiadł monopolu na tworzenie". Zdolność tworzenia bowiem posiada każdy duch. Sama materia nie jest martwa, ale również posiada - nie wykorzystywane chwilowo - możliwości tworzenia rozmaitych form przypominających istoty żywe, choć nimi nie będące. Ojciec stawiał się na stanowisku "wtórnego demiurga" i pragnął tworzenia ulotnych form, które miałyby do spełnienia tylko jedno zadanie - podobnie jak manekiny. Stworzeni w taki sposób ludzie mieliby np. tylko te kończyny (jedną rękę lub jedną nogę), które byłyby im niezbędne do wykonania przeznaczonego im, jednorazowego zadania. Ten wtórny człowiek byłby zatem stworzony "na obraz i podobieństwo manekina". W tym momencie Adela wysunęła spod sukni swą ubraną "w czarny jedwab" stopę. Ojciec zamilkł i poczerwieniał wpatrzony w wyprężoną nóżkę. Równocześnie stracił nagle cały swój zapał i zamknął się w sobie, siedząc sztywno, a potem spokorniały podniósł się powoli ze spuszczonymi oczami, postąpił krok naprzód, jak automat, i osunął się na kolana.

 

Traktat o manekinach

Ciąg dalszy

Następnego wieczoru ojciec powrócił do tematu. Tym razem zaczął się z wielką pasją użalać nad losem materii, która jest przepełniona cierpieniem spowodowanym przede wszystkim nieświadomością własnej istoty. Nieświadomość ta powoduje, że człowiek może nadać jej formę błazeńskiej lub wykrzywionej w boleści maski, a następnie śmiać się ze swego dzieła, a materia będzie tak trwać w wewnętrznym napięciu, niezdolna jednak do uświadomienia sobie własnej postaci oraz zrzucenia nałożonych na nią kształtów. Ojciec nagle zamilkł, choć jego twarz nadal wyrażała wewnętrzne wzburzenie, i stał jak zatrzymany automat. W tym momencie Adela podeszła do niego i z rękami na biodrach, bardzo dobitnie wydała tajemnicze polecenie. Dziewczęta siedziały ze spuszczonymi oczami, jak odrętwiałe.

 

Traktat o manekinach

Dokończenie

W któryś z kolejnych wieczorów ojciec zaczął swój wykład od opisu pewnych form materii, otrzymanych przez "zawieszenie pewnych skomplikowanych koloidów w roztworach soli kuchennej", które mogą naśladować prymitywne zwierzęta w podstawowych funkcjach życiowych, takich jak ruch czy oddychanie. Jednak o wiele bardziej skomplikowane formy przybierać mogą wnętrza domów czy poszczególnych starych, z dawna nie wykorzystywanych pomieszczeń, które są przepełnione "emanacjami" uczuć, wrażeń i fantazji żyjących w nich niegdyś ludzi. W domach takich przesiąkają owymi emanacjami wszystkie sprzęty i meble. Jakub opisywał, jak kiedyś zdarzyło mu się w jednym z takich opuszczonych i zapomnianych pokoi zobaczyć drzewa rozkwitające pełnią barw fantazyjnych kwiatów. Drzewa te jednak znikły jeszcze przed zmrokiem. Potem opowiadał o zwyczajach prymitywnych plemion, które balsamowały zwłoki zmarłych i umieszczały ich jako elementy dekoracyjne w swoich siedzibach. Szczytem przemowy był opis jego brata, który "na skutek długiej i nieuleczalnej choroby zamienił się stopniowo w zwój kiszek gumowych". Makabryczność przedstawianych obrazów stała się dla słuchaczek nie do zniesienia, Adela zatem podeszła do mówcy i z daleka wykonywała palcem ruchy łaskotania, którego ojciec bardzo się bał. Zaczął się wycofywać z pokoju, służąca zaś postępowała za nim krok w krok.

 

Nemrod

Sierpień tego roku bohater spędził na zabawach z małym pieskiem - Nemrodem przyniesionym do domu przez starą pomywaczkę. Na nowego lokatora nikt z domowników nie zwracał uwagi, dla chłopca zaś stał się obiektem obserwacji i badań, dotyczących rozwoju i dojrzewania życia w ogóle. Piesek powoli zaczynał poznawać otaczającą go rzeczywistość, terytorium jego stała się kuchnia, w której krzątała się bez przerwy Adela. Podczas swoich zabaw zwierzę odkryło, że to, co wydawało mu się być nowe, istniało już wcześniej, gdyż odnajdywał instynktownie zakodowane gdzieś głęboko w psychice określone i odpowiednie do poszczególnych sytuacji formy zachowań. Jednym z przykładów takich zachowań było szczekanie, które nigdy wcześniej nie wydobywało się z psiego pyska, pojawiło się zaś w momencie, kiedy potrzebny byt jakiś środek wyrazu oburzenia i nienawiści na widok całkiem odmiennej i niezrozumiałej formy życia karakona wędrującego po podłodze w kąt kuchni.

 

Plan

W najdalszym krańcu podwórza, obok ubikacji i cuchnącej nitki ścieku, chłopcy do konali wyłomu w parkanie, usuwając jedną ze spróchniałych desek, i weszli do starego, zdziczałego sadu. Autor jako chłopiec lubił wyprawiać się tam, szczególnie w blasku południowego żaru, i uganiać się za motylami. Pewnego razu motyl doprowadził go w gęstwę łopianów, wśród których siedział w kucki brudny i obdarty włóczęga. Na widok chłopca na jego twarzy pojawiło się wpierw znamię jakiegoś bólu, a następnie rozległ się głośny śmiech. Chłopiec stał nieruchomo patrząc za odchodzącym powoli żebrakiem, bożkiem starego sadu - "Panem bez fletu".

 

Pan Karol

Żona wuja Karola wybrała się z dziećmi na wakacje na letnisko oddalone o godzinę drogi od miasta. W każde sobotnie popołudnie słomiany wdowiec wybierał się do nich w odwiedziny. Wieczorem powracał do nie posprzątanego mieszkania i ciężko opadał na nie pościelone łoże. Następnego ranka budził się i pogrążał w rozmyślaniach, "wciągał do notesu wydatki, kalkulował, obliczał i marzył". Ten trzydziestokilkuletni, tyjący już mężczyzna, na którego ciele odbijały się "nadużycia płciowe", przeczuwał wtedy jakąś groźną i niewiadomą przyszłość, która na niego oczekiwała. Jednak nie obawiał się jej. Skończywszy swe rozważania powoli wykonywał czynności związane z poranną toaletą, następnie ubierał się i przygotowywał do wyjścia, aby - jak robił to przez cały tydzień zanurzyć się w atmosferze nocnych hulanek. Podczas swych przygotowań odczuwał jakąś krytyczną obcość i dezaprobatę, z którą jakby spoglądały na niego domowe sprzęty.

 

Sklepy cynamonowe

Był środek zimy. Ojciec ciągle przebywał w innym niż reszta domowników świecie. Jego wyczulony węch i słuch pozwalały mu śledzić uważnie wszystkie - szczególnie wyraźnie dobiegające nocami - odgłosy starego domu: trzaski, szmery, szelesty i inne dźwięki, które łączyły się z masą tajemniczych, nieokreślonych bliżej woni. Matka, widząc to wszystko, próbowała oderwać męża od tej pogrążonej w mrokach tajemnicy rzeczywistości, wyciągając go na wieczorne spacery. Pewnego wieczoru zaś wpadła na pomysł, aby udać się z całą rodziną do teatru. Po przybyciu na miejsce okazało się, że ojciec zapomniał portfela z pieniędzmi. Wysłano zatem do domu małego Józefa (narratora), licząc że zwinny chłopak zdąży wrócić przed rozpoczęciem spektaklu. Jednak fantazja chłopca napotkała w tę piękną zimową noc zbyt wiele pokus, które sprawiły, że zboczył z drogi. Przypomniał sobie o sklepach cynamonowych - magazynach, w których można było oglądać i zakupić najrozmaitsze egzotyczne towary, sprzęty, albumy i książki. Chcąc na chwilę zajrzeć do owych sklepów, wszedł w gąszcz ciemnych uliczek. Po pewnym czasie ze zdumieniem stwierdził, że zamiast do sklepów, droga zaprowadziła go przed budynek, który kojarzył się z tylną ścianą miejscowego gimnazjum. Patrząc na gmach chłopiec przypomniał sobie dodatkowe lekcje rysunku prowadzone wieczorami przez profesora Arendta. Grupa młodych chłopców uczęszczała na te zajęcia. Podczas zajęć część z nich drzemała, kilku najgorliwszych zaś w migotliwym blasku świec próbowało swych sił w tworzeniu grafiki. Profesor często pokazywał też młodzieży stare ryciny przedstawiające rozmaite krajobrazy. Chłopiec poczuł nieprzepartą chęć zajrzenia do pracowni rysunku i wszedł do ciemnego i cichego budynku. Idąc mrocznymi korytarzami doszedł do ciągu wspaniałych sal, które w jego domysłach były mieszkaniem dyrektora gimnazjum. Chwilę podziwiał ich piękno, a następnie wyszedł na znaną sobie ulicę i wsiadł do dorożki, której woźnica - wzywany przez stojących pod szynkiem dorożkarzy - opuścił pojazd, który potoczył się dalej. Chłopiec zdał się całkowicie na łaskę i rozsądek ciągnącego dorożkę konia, który prowadził w stronę przedmieścia przez ulicę otoczoną ogrodami, które przekształciły się początkowo w parki, a potem w przepiękne lasy. Droga zaczęła wspinać się pod górę, koń zaś grzązł w coraz większych zaspach. W pewnym momencie zwierzę zatrzymało się. Chłopiec wysiadł i zobaczył, że koń ma na brzuchu czarną ranę. Chwilę później koń zmalał do rozmiarów drewnianego konika - zabawki, bohater zaś zaczął schodzić w dół, ku miastu. Szedł coraz szybciej i szybciej, aż w końcu znalazł się w pobliżu miasta, gdzie zwolnił i podążył na rynek. Tu spotkał wielu ludzi podziwiających wspaniały obraz nocy, niby zimowej, a jednak ciepłej i przyjaznej. Chłopiec nie przejmował się tym, że rodzina być może oczekuje ciągle w teatrze na jego powrót. Chwilę później spotkał kolegów, którzy "zbyt wcześnie szli do szkoły, obudzeni jasnością tej nocy". Razem z nimi, zamiast do domu, udał się "na spacer stromo opadającą ulicą", pachnącą fiołkami.

 

Ulica Krokodyli

W jednej z szuflad ojcowskiego biurka leżał stary plan miasta. Niegdyś zajmował prawie całą ścianę pokoju, w tym czasie zaś był już książką składającą się z prostokątnych fragmentów całości. Na mapie tej ukazana była panorama miasteczka rozciągającego się w pobliżu doliny rzeki Tyśmienicy. Było to rodzinne miasto Józefa. Całość oddawała dość dokładnie wygląd miejscowości, ale w jednym miejscu pozostawiona była biała plama z zarysowanymi jedynie schematycznie kreskami kilku ulic. Była to okolica ulicy Krokodyli - najbardziej "zepsuta", rzec by można, część miasta. Panowały tu tendencje do uprzemysłowienia i "amerykańskiej" nowoczesności. Wraz z zalążkami fabryk rozwijał się tu styl taniego i nieudolnego naśladownictwa wielkomiejskości. Dominowała szarość i widoczne było zabieganie, przez które jednak przebijał się jakiś zamęt i bezcelowość bieganiny mieszkańców tej części miasta. Widać to było szczególnie w charakterystycznej komunikacji. Dorożki pędziły po ulicach bez dorożkarzy, biegających w tym czasie za własnymi sprawami, prowadzone jedynie niewprawną ręką pasażerów. Tramwaje często pozbawione były "przedniej ściany". Najdziwniejsza zaś była kolej. Pociąg nadjeżdżał z najbardziej nieoczekiwanego kierunku, zatrzymywał się na środku ulicy, która stawała się przez ten moment dworcem kolejowym, a następnie - zanim oczekujący pasażerowie zdążyli pokonać problemy związane ze zdobyciem biletów, którymi spekulowali pracownicy kolei - odjeżdżał, znikając w oddali. Wszystko w tej dzielnicy wyglądało na niedokończone, niezdecydowane, jakby wszystko zawisło w powietrzu. Było tak nawet z atmosferą rozwiązłości unoszącą się nad tą częścią miasta. Każda kobieta idąca ulicą miała w sobie coś z prostytutki. Taka też była opinia o wszystkich mieszkankach dzielnicy. Jednak i owo "zepsucie" było tylko nędznym i nie dokończonym naśladownictwem wielkomiejskiej rozpusty, nowoczesności.

 

Karakony

Po śmierci ojca dom pogrążył się w monotonii. Adela wprowadziła na nowo porządek wśród wszystkich sprzętów. Szczególną jej opieką cieszył się salon - rzadko odwiedzane, reprezentacyjne pomieszczenie domu, którego wyniosłą powagę i uporządkowanie psuł jedynie pęk pawich piór stojący w wazonie. Stał tam też wypchany kondor, wierny towarzysz nieobecnego już ojca. Pewnego popołudnia bohater wypytuje matkę o czarny okres z życia swego rodzica, związany z plagą karakonów. Ojciec zobaczywszy któregoś z tych owadów, rzucał się z odrazą na niego i nadziewał go na "lancę". Po pewnym czasie chory mężczyzna pogrążył się w "fascynację wstrętu", stanowiącą jeden z etapów jego iauroczenia wszelkimi zwierzętami. Bohater widział nieraz nocami jak jego ojciec w dzień przygaszony i milczący, pogrążony w niemej walce z natrętnym pragnieniem leży nago na podłodze i wykonuje ruchy przywodzące na myśl znienawidzone przez niego karakony. Od tego czasu domownicy "wyrzekli się ojca", który zaczął się ukrywać po różnych zakamarkach mieszkania, podobnie jak wspomniane wyżej owady.

 

Wichura

Na początku tego fragmentu znajduje się opis antropomorfizowanych naczyń i rupieci, które zalegając przeładowane strychy, zalewały nocami miasto czarną, nie kończącą się rzeką. Swoim zgiełkiem jakby sprowokowały nadejście straszliwej wichury i spustoszenie miasta. Narrator opowiada wydarzenia, które rozegrały się podczas tej potężnej, trwającej trzy dni wichury. Któregoś ranka matka nie pozwoliła mu udać się do szkoły. Nad miastem widać było poszarpane i rozwłóczone wiatrem po całym niebie chmury. Silne podmuchy wiatru zniechęciły mieszkańców do opuszczania domów. Ponieważ ojciec tej nocy nie wrócił ze sklepu, matka postanowiła wysłać do niego z obiadem jednego z subiektów - Teodora. Towarzyszył mu w tej wyprawie starszy brat bohatera. Obaj wszakże powrócili po pewnym czasie twierdząc, że w ciemnościach i szalejącym wichrze nie mogli odnaleźć drogi i że ledwie udało im się wrócić. Matka wraz Adelą próbowały w międzyczasie rozpalić w piecu ogień, jednak wiatr uniemożliwił to wdmuchując gwałtownie przez palenisko kłęby sadzy i popiołu oraz gasząc zapałki. Wśród przewijających się przez dom przygodnych gości - sąsiadów usiłujących dotrzeć do własnych mieszkań - była też ciotka Perazja, "drobna, ruchliwa i pełna zabiegliwości" kobieta. Kawałkami papieru rozpaliła przy kominie ogień, nad którym Adela próbowała opalić z resztek pierza zabitego koguta. Ptak w pewnym momencie zaczął się gwałtownie rzucać i spłonął. Ciotka wpadła w gniew, zaczęła złorzeczyć służącej i biegać po kuchni. W stercie drewna opałowego zgromadzonego w kącie znalazła dwie cienkie drzazgi, na których - jak na szczudłach - kontynuowała swój nerwowy bieg do momentu, aż skurczyła się, sczerniała i znikła. Później wszystko powróciło do normy, domownicy zaś podjęli przerwane na ten czas zajęcia.

 

Noc Wielkiego Sezonu

Pomiędzy jesienią i zimą "zdziwaczały czas" wydał z siebie dziwny, dodatkowy okres - "trzynasty, nadliczbowy i niejako fałszywy" miesiąc. Ojciec siedział w swym sklepie wypełnianym coraz to nowymi dostawami materii rozmaitych i wielobarwnych na wzór jesieni. Zbliżał się Wielki Sezon. O szóstej wieczorem miasto zaroiło się od tłumów, podążających w stronę wypełnionych towarami sklepów. Ojciec z niepokojem wsłuchiwał się w odgłosy wydawane przez zbliżającą się ciżbę ludzką i stawał się coraz bardziej nerwowy, gdyż nie mógł odnaleźć swych subiektów, tak potrzebnych w momencie zalewu sklepu przez tę ludzką falę. Poszukując ich stwierdził, że wszyscy uganiają się po domu za Adelą. Tłum wtoczył się do wnętrza. Ojciec stanął na ladzie i zaczął puzonem zwoływać głuchych na to wezwanie subiektów. Ludzie domagali się jednak, aby rozpoczęła się sprzedaż, zatem ojciec zaczął się uwijać wśród spiętrzonego, wzorzystego krajobrazu kolorowych płócien. Poruszał się pośród rozkrzyczanego tłumu jak prorok uniesiony świętym i gniewnym zapałem. W niektórych miejscach widać byto stojące grupy Żydów, należących do "Wielkiego Zgromadzenia". Toczyli między sobą dyskusje, odcinając się od tłumu swoją majestatyczną godnością. Również na tle tłumu przechadzali się "ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu" i podobnie do poprzednich rozmawiali ze sobą z namaszczeniem. Ciżba przerzedzała się, ojciec zaś powoli się uspokajał. W pewnym momencie dostrzegł nadlatujące chmary ptactwa. Było to pokolenie zrodzone-z jego rozpędzonych przez Adelę wychowanków. Zbliżające się ptaki były bardzo kolorowe, ale równocześnie okaleczone - ślepe, pokryte grubymi naroślami, ze zniekształconymi dziobami. Nie reagowały na nawoływania ojca. Niektórzy spośród tłumu zaczęli strącać je kamieniami. Na nic zdały się nawoływania i ostrzeżenia ojca. Spadające na ziemię ptaki przypominały już tylko chaotyczną stertę pierza. Ojciec dobiegł do padliny i z przerażeniem zobaczył, że jego hodowla doprowadziła do powstania okropnych, niezdolnych właściwie do życia tworów. Nieudolny twórca pogrążył się w smutku. Wstawał ranek. Spośród bel materiału podnosili się zaspani subiekci, a w kuchni Adela mełła kawę.